Ciąża i poród są jak maraton

Mam na imię Anka. Mam 31 lat. Kocham swoją rodzinę, pracę w marketingu, bieganie oraz taniec. W 2010 roku na świat przyszło moje drugie dziecko. Zawsze chciałam rodzić siłami natury. Uważałam i do dziś uważam, że tak jest lepiej i dla mnie i dla dziecka. Ćwiczyłam przed ciążą, ćwiczyłam w trakcie. Przygotowywałam się do porodu na lekcjach pilatesu dla ciężarnych. Z mniejszą lub większą regularnością chodziłam na zajęcia szkoły rodzenia, wykonywałam (według własnego uznania) ćwiczenia polecane na internetowych forach. Byłam przekonana, że to wystarczy.

Oba porody nie trwały długo. Kubuś pojawił się na świecie w ciągu 9 godzin od pierwszych skurczy. Z Julką poszło jeszcze szybciej. Byłam dumna, że właściwie oddychałam, dbając o dotlenienie dziecka, że parłam z odpowiednią siłą, kiedy położna mówiła, że najwyższa pora. Książkowo. Pełna profeska.

Przyjaciółki śmiały się, że do obu porodów przygotowywałam się jak do maratonu. Był trening przed, profesjonalne zachowanie w trakcie. Potem kilka tygodni powrotu do formy. A forma była przecież kwitnąca, jak stwierdziła najpierw położna, potem lekarz ściągający szwy. Wszystko się zrosło, zagoiło. Można ćwiczyć, współżyć, wrócić do normalnego życia. Zadanie zaliczone. Lekko zawstydzona próbowałam wspomnieć na wizycie u ginekologa o tym, że zdarza mi się nie zdążyć do toalety gdy zechce mi się siku czy kupę. Wszystko miało minąć. Samoistnie. Z czasem. Dziś jestem zła na siebie. Po zakończonym maratońskim biegu nie wolno się zatrzymać. Przechodzi się do marszu, a po porodzie (teraz już wiem) włącza rehabilitację.

Gdy przekraczasz metę maratonu organizm przypomina pobojowisko. Gdy robisz to po raz kolejny, pobijasz „życiówkę”, ale także dostarczasz swojemu ciału serię mikro urazów, które wymagają regeneracji. Odpowiedzialne bieganie zakłada, że po przebiegnięciu tych 42 km, zabierzesz się za siebie. Tak samo jest z porodem. Radość, że dziecko jest już na świecie jest ogromna.

Pojawia się też sporo nowych obowiązków. Ale nie można zapomnieć o sobie, o swoim ciele, które w trakcie ciąży i porodu wykonało kawał dobrej roboty.

Droga do gabinetu rehabilitanta okazała się dla mnie zdecydowanie dłuższa niż maraton. Dotarłem tam po 6 latach od urodzenia drugiego dziecka, a przecież mieszkam w jednym z największych miast w Polsce i gabinetów rehabilitacji widziałam bez liku.

Wynik i tak niezły, bo podobno, usłyszałam od mojej fizjoterapeutki, średnio polskim kobietom podjęcie decyzji o rehabilitacji mięśni dna miednicy odpowiedzialnych m.in. za trzymanie moczu i pracę zwieracza odbytu, zajmuje aż 10 lat!

Moja wizyta była jednak zdecydowanie za późna. Lata życia w poczuciu wstydu, wykluczenia ze spotkań towarzyskich, gdzie bałam się że coś się stanie za każdym razem, kiedy zaczynałam się śmiać. Spacery z dziećmi to była mordęga podbieganie do nich czy intensywna zabawa kończyły się tak samo. Trasę wyznaczały miejskie toalety… W końcu rezygnacja z ulubionego sportu i pracy. Czułam się okropnie i bezwartościowo – źle ze sobą, wybrakowana, niespełniona jako kobieta. Wycofanie i nienawiść do swojego ciała sprawiły, że zaczęłam unikać łóżkowych sytuacji. Mąż nie wiedział o co chodzi…no bo jak mu to powiedzieć? Jak w ogóle o tym mówić? Doszło do kryzysu, prawie się rozstaliśmy. Kiedy zrozumiałam, że wszystko mi się wali zaczęłam wreszcie szukać pomocy.

Teraz zaczynam walkę o siebie. Jestem pełna nadziei. Urodziłam dwoje dzieci, dwa razy przebiegłem maraton. Dam radę także i teraz. A Wam chcę opowiedzieć o tym wszystkim. Tyle się teraz mówi o standardach opieki okołoporodowej, prawie nikt nie mówi o rehabilitacji mięśni kegla! Teraz to rozumiem, jakość naszego życia zależy bezpośrednio od troski jaką sobie poświęcimy.